Motyle nad Fordońską

Kiedy ściskają brudne żółte barierki w autobusie można wyraźnie zobaczyć pulsujące żyły na nadgarstkach. Tak mocno je trzymają, jakby brudne uchwyty były ostatnią deską ratunku, ostatnim, co im zostało, ostatnim oparciem.
A przecież jeszcze nie tak dawno te nadgarstki wykonywały zwinne ruchy pestkując śliwki na powidła. Żeby było na zimę do świeżego chleba i piernika na święta.
Kruche, jak baźki palce chwytają dokładniej wymykającą się starą brezentową siatkę. Kiedyś nosiła ona wyproszony cukier i wystane w kolejkach masło. Żeby było do świeżego chleba i piernika na święta...

Teraz siatka nosi wspomnienia, a dłonie stają się coraz bardziej przeźroczyste. A nogi bolą od stania na pomoście autobusowym. I jeszcze tak szarpie ten młody kierowca w eleganckim podkoszulku.

A wszyscy patrzą w okna i udają, że rozbebrany most na Fordońskiej jest taki ciekawy. Nikt nie chce zobaczyć staruszki przestępującej z nogi na nogę w za dużych butach.

Zresztą te nogi też już znikają powoli. Za niedługo całkiem ich nie będzie, ale za to na plecach wyrosną staruszce skrzydła motyla.
I wtedy przefrunie ona nad mostem najlepszym korytarzem powietrznym.
W końcu bez turbulencji.
Tak jej obiecał Pan Bóg.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Swiat sie nie zawalil, kiedy spalam.

Jak w studni

Lewe ramię