NY i myszy hydrauliczne
Nie lubię rozbełtania późnojesiennego, a takie mnie właśnie dopada. Listopad wymieszał piękne kolory liści z breją chodnikową i upitolił mi buty tą maziają. Temperatura na zewnątrz wskazuje na czapkę i szal, a potem muszę się rozpinać, bo paruję, jak gar żurku. Na półpiętrach siedzą menele i fajczą okropne fajury, a remont u sąsiadów wierci nam dziury w mózgach. No, może oprócz Młodego, bo on jako jedyny przechwycił jedyne w domu słuchawki wyciszające. Słuchawki wyciszające! Nie nauszniki, jak co niektórzy twierdzą.
W ramach uduchowienia koncert organowy odbyłam, aczkolwiek przyznam, że gdybym nie odbyła, też bym przeżyła. Dużo hałasu i napady niekontrolowanego ziewania. Dookoła zasłuchane pary w garsonierach i samotne rencistki w polarowych spódnicach. I ja w skórzanych spodniach i brokatowej bluzce. Lepiej bym chyba wyglądała na tle jakiegoś wyuzdanego klubu nocnego w NY w tych moich niebotycznych obcasach. Aj, nawet mi się ta myśl spodobała. Lubię być wyuzdana. Kto święty, niech zatyka uszy i nie czyta!
Mały wyśpiewuje jakieś przyśpiewki w pokoju obok, a ja tonę w moim wielkim szlafroku, w którym wyglądam, jak kanapa. I czuję się taka mocno zintegrowana z tym badziewnym listopadowym brabroleniem, sympatycznym syfem dookoła i chrobotem dolaującym znad głowy. Pierdzielone myszy hydrauliczne!
Witaj zimowa depresjo! Witaj czasie, który połykasz śmiech. W zarodku i na śniadanie.
Ty gadzie jeden.
Ale uważaj, bo jak zdejmę mój błękitny szlafrokos, ufryzuję moje blond fale i umaluję oczy na podobieństwo Liz Taylor, to Cię złapię i Cię zjem!
I się roześmieję!
Perliście:)
Komentarze
Prześlij komentarz